Z senatorem Markiem Borowskim, byłym marszałkiem sejmu i wicepremierem, rozmawia Helena Graczyk
Jest pan w polityce krajowej od kilkudziesięciu lat. Proszę naświetlić naszym czytelnikom przebieg drogi, uwieńczonej zajmowaniem najwyższych urzędów w państwie?
- Początkiem mojej działalności poselskiej był rok 1991, ale moja działalność polityczna rozpoczęła się w 1989 r., kiedy powstał rząd Tadeusza Mazowieckiego. Zostałem wówczas powołany na stanowisko wiceministra rynku wewnętrznego. Po dwóch latach odbyły się pierwsze wolne wybory do sejmu, w których wystartowałem z terenu województwa pilskiego (było takie województwo) i zdobyłem mandat posła. W tym miejscu chcę podkreślić, że jestem warszawiakiem, a startowałem w Pile. Nie byłem pewny, czy zostanę zaakceptowany przez nową dla mnie społeczność. Na początku było trudno, ale w 1993 r. odbyły się kolejne wybory, w których nie tylko zdobyłem mandat, ale otrzymałem o 50% więcej głosów, niż poprzednio. Wreszcie, w wyborach w 1997 r., zagłosowało na mnie 35% wszystkich wyborców w województwie - był to w owym czasie najlepszy indywidualny wynik w całym kraju! To największa satysfakcja, jaka może spotkać parlamentarzystę: docenienie jego pracy przez wyborców. Myślę, że dużą rolę odegrał tu fakt, że praca na tym terenie sprawiała mi ogromną radość - polubiłem tych ludzi, wsie i miasteczka i czułem się jak miejscowy. Nigdy nie dano mi do zrozumienia, że jestem przybyszem, ale akceptowano mnie jak rodowitego pilanina, co było moim największym osiągnięciem. Nigdy nie oszczędzałem się w pracy, założyłem fundację (wyposażała wiejskie szkoły w pracownie komputerowe), ściągałem inwestorów, a było to bardzo ważne, albowiem występowało tu duże bezrobocie, więc trzeba było zapewnić mieszkańcom minimum egzystencji. Zaangażowałem się też w promowanie niektórych dyscyplin sportowych (żużel, siatkówka), ponieważ ludzie, oprócz pracy, potrzebowali także rozrywki. To były moje pierwsze doświadczenia poselskie, które nauczyły mnie pokory i kształtowania zachowań w bezpośrednich kontaktach z wyborcami. Muszę powiedzieć, że zdobyte tu doświadczenia bardzo pomogły mi w późniejszej karierze politycznej. W 2001 r. musiałem zrezygnować z Piły, ponieważ byłem kandydatem na marszałka sejmu (którym rzeczywiście po wyborach zostałem), co praktycznie uniemożliwiłoby mi pracę w tak odległym od Warszawy miejscu. Jednak silny sentyment pozostał. W dalszej części mojej politycznej kariery doszło do istotnych zmian. W 2004 r. rozstałem się z moją lewicową partią, która zatraciła swą ideowość i stałem się politykiem niezależnym. Przez dwie kadencje byłem niezależnym senatorem, potem wstąpiłem do Platformy Obywatelskiej.
O ile mi wiadomo, zawsze miał Pan poglądy lewicowe, czy nadal pozostał im wierny?
- W sprawie moich poglądów nic się nie zmieniło. Cieszę się, że Platforma przesunęła się w „moim” kierunku, dlatego zaakceptowałem przynależność do tego ugrupowania. Kiedyś Donald Tusk miał poglądy liberalno - konserwatywne, ale po powrocie z Brukseli diametralnie zmienił swoje nastawienie do wielu spraw. Zobaczył, jak to wygląda na Zachodzie, dlatego zaproponował i zaczął stosować europejskie standardy także u nas. Obecnie Platforma odeszła od dawnych pomysłów, takich jak prywatyzacja służby zdrowia i edukacji, redukowanie świadczeń socjalnych czy podtrzymywanie tzw. kompromisu aborcyjnego. Oczywiście, że w niektórych sprawach mam czasami swoje zdanie, ale w tej partii znalazłem dostatecznie dużo punktów stycznych z moimi przekonaniami politycznymi, że spokojnie mogę w niej grać (oczywiście na lewym skrzydle).
Dotychczasowa działalność polityczna była związana ze sprawowaniem mandatu posła. Co skłoniła Pana do sprawdzenia się w roli senatora?
- Jak już wspominałem, rozstając się z Sojuszem Lewicy Demokratycznej, zostałem politykiem niezależnym. Do sejmu musiałbym startować z listy którejś z partii, ale z PiS-em rzecz jasna nie było mi po drodze, z PSL-em także, ówczesna Platforma Obywatelska też mi nie odpowiadała - zostałem więc przysłowiowym samotnym białym żaglem. Natomiast w międzyczasie uchwalono ordynację większościową do senatu, dzięki czemu kandydat nie musiał mieć partyjnego znaczka. Wystartowałem więc jako kandydat niezależny i – jak się okazało – wyborcy warszawskiej Pragi mi zaufali. Po raz pierwszy w 2011 r., a potem jeszcze trzy razy. W ostatnich wyborach zdobyłem 70% głosów.
Czy wrażliwość lewicowa skłania Pana do tego, by walczyć o utrzymanie dotychczasowych świadczeń socjalnych, przyznanych przez poprzedników?
- Jako lewicowiec uważam, że świadczenia socjalne muszą istnieć, lecz powinny być kierowane do osób, które naprawdę ich potrzebują. Jeśli chodzi o 800 plus, to takie wsparcie (najpierw jako 500+) miało się przyczynić do zwiększenia liczby urodzeń, czyli miało mieć charakter demograficzny. Ja uważałem, że jest to niewłaściwa droga, ponieważ pieniądze nie są w stanie tego problemu rozwiązać, albowiem jest to szerszy problem społeczny. Przyszłe matki biorą pod uwagę fakt, że dziecko może utrudniać samorealizację - dotyczy to pracy oraz ambicji zawodowych - a młode rodziny zastanawiają się, gdzie będą mieszkać. Tu raczej należałoby pomyśleć o bezpiecznych warunkach powrotu kobiet do pracy po urlopie macierzyńskim, o żłobkach i przedszkolach, a wreszcie o zwiększeniu dostępności mieszkań dla młodych ludzi – a dopiero potem myśleć o wsparciu finansowym dla najbardziej potrzebujących. Niestety, p.premier Szydło nie tylko nie słuchała opozycji, ale także demografów i specjalistów. Nie ulega wątpliwości, że 500+ pomogło najuboższym, wielodzietnym rodzinom, ale nie rozwiązało demograficznej zapaści. Obecny rząd nie zamierza jednak odbierać nikomu tego świadczenia.
W pierwotnym założeniu renta wdowia miała wynosić 50% drugiego świadczenia. Czy uważa Pan, że sprowadzenie tej kwoty do 25% procent było słuszne?
Był to projekt obywatelski, który wymagał korekty, ponieważ proponowane w nim 50-procentowe świadczenie było niemożliwe do zrealizowania, bo to kosztowałoby kilkanaście miliardów złotych. Kilka miliardów wyniosą przecież świadczenia dla niepełnosprawnych, którzy nie mogą pracować, zostanie też podniesiony dwukrotnie zasiłek pogrzebowy, dodatkowo wydatki zbrojeniowe także bardzo obciążają budżet. Wszystko to spowodowało, że projekt obywatelski musiał zostać skorygowany, ale dobrze, że został uchwalony – wdowy i wdowcy poprawią jednak swoją sytuację materialną.
W przeszłości był Pan częstym gościem w Wałczu, chętnie też spotykał się z mieszkańcami naszego powiatu. Czy nadal będzie nas odwiedzał, oczywiście w ramach możliwości?
- Jeżeli tylko okoliczności pozwolą, to bardzo chętnie odwiedzę ziemię wałecką. Już miałem takie zaproszenia, ale praca w senacie zabiera bardzo dużo czasu i trudno pogodzić wiele obowiązków. Jeśli tylko znajdę czas, to na pewno się wybiorę i spotkam z moimi dawnymi wyborcami, którym – jak to już mówiłem – bardzo wiele zawdzięczam.
Z naszej strony już Pana senatora zapraszamy, a mój dom jest szeroko otwarty dla tak ważnego gościa.
Dziękuję za rozmowę.
Wyborca15:17, 12.11.2024
1 2
Pan Marek powinien teraz wystartować na prezydenta z lewicy, bo tam nie mają nikogo poważnego. Postać, co mogłaby powalczyć i z pisiakami i z pełowcami i teraz z większą pewnością wygrać. W drugiej turze pewna wygrana. 15:17, 12.11.2024
Michaś17:43, 12.11.2024
0 0
"Ja nie wymyśliłem nic nowego. Poprostu dużo czytam" rebe adi h. Wielbiciel zwierząt i przyrody, wegetarianin.Po objęciu urzędu nakazywał do ograniczenia prędkości w miastach do 30km/h.Okultysta,chciał zlikwidować Kościół i wermaht. Socjalista, ojciec unii europejskiej. Lewaki, dlaczego się jego wstydzicie i wypieracie. Wy wszyscy z niego. 17:43, 12.11.2024